Pierwszy raz w ciepłym kraju – Malezja cz. I

Majówka w Kuala Lumpur

Pierwsze godziny po wyjściu z samolotu…

Lotnisko staje się pocztówką kraju, miejscem pierwszego spotkania z nową kulturą. Przylot do Malezji zafundował mi niespodziankę jeszcze w samolocie, gdzie zostaliśmy poinformowani o nakazie dezynfekcji przez władze malezyjskie przed pozwoleniem na wyjście z samolotu. Tak więc załoga przeszła w tę i z powrotem rozpylając coś przy samym szczycie pokładu. Nic nikomu się nie stało po tej operacji, tak więc optymistycznie założyłam, że możemy poczuć się czystsi i w końcu wyjść rozprostować kości.

Pierwszą rzeczą, jaka praktycznie dosłownie uderzyła wcale nie był widok azjatyckich żołonierzy, a fala gorąca, ktora po kilkunastu godzinach w klimatyzowanym samolocie (które ja spedziłam pod dwoma kocami), przyprawiła mnie o kilunastosekundowe gwiazdki latąjace dookoła głowy, (a nawet nie zdąrzyłam wyjść na prawdziwe słońce!).

Lotnisko, a dokładniej terminal lotów międzynarodowych i międzykontynentalnych nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia… było ogromne, owszem…. ale bez porównania z lotniskiem Incheon w Seulu… Nie było też tak nowoczesny (w szczególności jeśli chodzi o toalety, które stały się moim utrapieniem przez cały pobyt w tym kraju). Kolejka do biura imigracji, jak i w Seulu – dramatycznie długa… i bez wi-fi! Brak połaczenia ze światem sprawił, że ponad godzinne czekanie na swoją kolej stało się bardziej męczące niż sam lot… tymbardziej kiedy bliscy oczekiwali meldowania o bezpiecznym przylocie :/.

Przeprawa zakończyła się otrzymaniem zabawnej naklejki w paszporcie uprawniającej mnie do 90 dni pobytu w kraju. Przeprawa do miasta przyprawiła moje ciało o kolejny szok – autobus z włączoną na max klimatyzacją (oraz bardzo zaskakującą niespodziankę – spotkanie polskiej pary siedzącej na siedzeniu z tyłu!).

Kolejny szok – architektura miasta i tygiel kulturowy

Pierwszym, najbardziej charakterystycznym widokiem zza okna autobusu były lasy palmowe. Kiedy jednak wjechalismy do stolicy, totalnie zszokowała mnie architektura tego miasta. Odniosłam wrażenie, jakbym cofnęła się do lat … 70tych? 80tych? Kompletnie zszokowana tym widokiem zapomniałam, że Malezja to przecież “rozwijąjace się”, a nie “rozwinięte” państwo…. (faktycznie w drodze do Kuala Lumpur i w samym mieście widać było pełno miejsc budowy).

Komunikacja publiczna wydawała się prosta na mapie… Metro zdecydowanie wyglądało na nowoczesne, za to małe tramwaje (sieć komunikacyjna była głównie połączeniem tych dwóch śródków transportu)… jeżdżące po szynach zawieszonych X metrów (i wcale nie mówie tutaj o 2 czy 3 metrach… szczerze współczuje ludziom z lękiem wysokości muszącym podróżować tym środkiem transportu) nad ziemią (niekoniecznie prostych) przysparzały wrażenia bliskiemu kolejce w parku rozrywki (z tą różnicą że nie obracały się o 180 stopni, jak diabelskie koło:P). Za to maszyny do kupowania biletów (zabawnych niebieskich, plastikowych żetoników, które niestety przepadały w bramkach przy wychodzeniu) funkcjonowały poprawnie w j. angielskim (i niech sie Koreańczycy troche powstydzą za ich problematyczne urządzenia, które tylko udawały, że mają j. angielski :P).  Po kilku godzinach w Malezji nie byłam pewna czego spodziewać się po hotelu, w którym miałam spędzić majówkę. Strona internetowa i zdjęcia na niej umieszczone to jedno… jak wiadomo, marketing i te sprawy…

W drodze zaskoczył mnie kolejny intrygujący element architektury miasta – wypychane przez korzenie chodniki i drzewa wyrastające z budynków! Ponoć głównym powodem tego zjawiska jest trend zielonego miasta… No cóż… dla tak gorącego kraju może faktycznie jedna dziura w dachu nie robi, jakkolwiek chodniki stały się wyzwaniem jeśli nie patrzyło się pod nogi…


palmy            Sam budynek hotelu… tak był jednym z tych starych…. jakkolwiek drzwi wejściowe i recepcja wyglądały na świeżo wyremontowane, a obsługa mówiła płynnym angielskim (później przyjaciel z Malezji wyjaśnił mi, że przyjęło się w branży hotelarskiej rozmawiać po angielsku nawet pomiędzy rodakami).

Pokój był uroczo duży i przestronny, chociay dalece odbiegający od „nowości” tych pokazanych na zdjęciach (na szczęście materac okazał się bardzo komfortowy i obyło się bez bolącego kregosłupa). Pierwszym problemem okazała się niedziałająca poprawnie klimatyzacja (co skończyło się przyniesieniem dodatkowego wiatraka), a bez tego ani rusz w tym kraju (i mówię bardzo poważnie). Łazienka – rzecz szczególnie dla mnie istotna, była na szczeście (!) czysta ale zdecydowanie nieodnawiana od wielu, wielu… wielu lat… (nawiasem dodajac… lewostronnego ruchu byłam świadoma… ale pokrętła wody i cała reszta działająca totalnie odwrotnie niż w Polsce irytowaly przez kilka pierwszych dni…). Kosmetyki także były niekoniecznie pierwszej swieżości. Jednak jak na 3-gwiazdkowy hotel, nie było co oczekiwać zbyt wielkich luksusów… (i pomimo wszystko chyba jedyną rzeczą, która przeszkadzała były wszelakie dźwięki dochodzące z ulicy w środku nocy… Nie powinno mnie to dziwić, skoro życie nocą robi się tylko trochę mniej tłoczne…)…

Czas coś zjeść, czyli niebo w gębie dla miłośników kuchni azjatyckiej

Otwarcie przyznam, że pomimo mojego wykształcenia kulturoznawczo – antropologicznego i fascynacji niepojętym tyglem kulturowym, na pierwszym miejscu najciekawszych chwil w Malezji postawię jedzenie… Po długim weekendzie w Kuala Lumpur wcale już się nie dziwię powszechnemu uznaniu Azjatów jako ludzi koncentrujących swoje życie przy yastawionym stołe…

Pierwsze kulinarne odkrycia zostały przeprowadzone w chińskiej dzielnicy miasta nazywającej się: Jalan Alor Bukit Bintang. Daniami, które zdecydowałam się spróbować były: kurczak (tu spotkała mnie niemiła niespodzianka – kości… bez względu na to jaką część kurczaka cięto… i to niestety zwyczaj, który pojawił się później w każdym daniu z kurczakiem, jakie jadłam) w zupie z czerwonym winem (i to nie była wcale tylko kropelka wina:P), zielone warzywa z czosnkiem i tofu w słodko-kwaśnym sosie.

Na deser zaproponowano mi spróbowanie malezyjskiego specyfiku, który dosłownie tłumaczy się na angielski jako ice beans ABC. Ten deser znalazł się na samym początku listy dziwnych smaków. W skład wchodziły: posiekany lód, czerwona fasolka, kukurydza, orzeszki ziemne i zielone grass jelly. Ku mojemu zdziwieniu danie zostało podane na samym początku. Jak się okazało cała magia jedzenia go polegała na cierpliwym poczekaniu aż się roztopi i wymieszaniu wszystkich składników. Do tej pory nie jestem w stanie określić smaku tego deseru… jakkolwiek na pewno był orzeźwiający i zdecydowanie zdrowszy od europejskich lodów…

ice-beans

Spacerując po ulicy pełnej straganów z wszelakim jedzeniem (włącznie z żabami z rożna), przyciągnęło mnie stoisko z kokosami, przy którym na moich oczach zostało przygotowane mleczko kokosowe, co polegało na samodzielnym wybraniu kokosu i podaniu do obcięcia wierzchu sprzedawcy. Smak… zdecydowanie bez porównania z tym z puszki:P….   Tego wieczoru skusiłam się także na sok z trzyciny cukrowej. Ten zielony specyfik zasmakował mi bardziej od swieżego mleczka kokosowego i także miałam możliwość obserwowania jego produkcji, co należało do ciekawszych doświadczeń wieczoru…

W Kuala Lumpur odwiedziłam jeszcze dwa kulinarnie ciekawe miejsca: światowej renomy restaurację Sushi King i bardzo slynną chińską restaurację Lot 10 Hutong Bukit Bin Tag (której sciany wejścia opiewały w oprawione w ramki, wycięte z gazet artykuły i zdjęcia słynnych azjatyckich osób, które odwiedziły tą restaurację).

lampiony

Sushi King zachwycił ryżem, który smakował niespodziewanie zupełnie inaczej od tego serwowanego w zwykłych, małych restauracjach. Ponoć cała magia tkwiła w najlepszej jakościowo wodzie, w której płucze sie ryż…

Tutaj, oprócz nieobliczalnych ilości świeżych sushi jeżdżących na specjalnej taśmie, postanowiłam odkryć, co takiego kryje się za tak często słyszaną w azjatyckich filmach i anime nazwą bento. Zaserwowane pudełko zawierało ryż, dwa gatunki różnie przyrządzonej ryby i warzywa w majonezie (o zgrozo majonez okazał się bardzo popularny w restauracjach). Jedzenie było bardzo smaczne, choć nie wydaje mi się żeby jedno takie bento wystarczyło człowiekowi na cały dzień…:P Paradoksalnie wydawać by się mogło, tym co pokochałam najbardziej w tej restauracji… był sok z świeżo wycisniętej guawy! Wskoczył bez wachania na pozycję nr 1 na mojej liście ulubionych przysmaków Malezji… 🙂

sushi king

bento+guawa

Osławiona restauracja chińska zaprowadziła mnie po raz pierwszy w tym kraju, do smaków różnych rodzai makaronów. Miałam okazję spróbować tam dwóch głównych dań: smażonego makaronu Penang Koay Teow z owocami morza oraz suchego makaronu z posiekaną wieprzowiną. Dania były owszem smaczne, choć jak na tak rozreklamowaną restaurację spodziewałam się czegoś więcej… może dlatego, że jeszcze wtedy nie rozpoznawałam smaków makaronów… 🙂

Co ciekawego poza jedzeniem?

Przede wszystkim zielone serce stolicy – City Central Park Kuala Lumpur. Park z jeziorkiem, mini basenem i placem zabaw dla dzieci… oraz ogromną zieloną, tropikalną przestrzenią, w której nie musiałam bać się komarów (i malarii) i panoramą na Bliźniacze Wieże Petronas – najbardziej charakterystyczne budnynki dla stolicy Malezji (można było wjechać do połowy wysokości i zobaczyć panramę miasta…ale 80 ringgitów za przejażdżkę windą w życiu bym nie dała :p).

petronas

park
Wędrując po centrum miasta można było zobaczyć najwięcej pozostałości po czasach kolonializmu brytyjskiego. Wśród zabytkowych budynków znajdują się m.in. dworzec kolejowy, Masjid Jamek, czy Skwer Niepodległości (na którym miał odbyć się cotygodniowy taniec folkorystyczny, który ku mojemu wielkiemu ubolewaniu odwołano… prawdopodobnie ze względu na dość duży protest ludności burzącej się o wzorst podatków dzień wcześniej). Nieopodal znajduje się także miejska galeria sztuki, przed której wejściem usytuowano rzeźbę „I ♥ KL”.

Krótkie podsumowanie

W stolicy mówi się po angielsku (lepiej lub gorzej:P). Odniosłam nawet wrażenie, że częściej niż w Seulu:P… a to, o czym absolutnie nie wolno zapomnieć to: krem z filtrem UV, czapka (udar to niebezpieczna rzecz) i okulary przeciwsłoneczne (bez nich oślepniesz), bo nawet jeśli wybieramy się do tego kraju w porze deszczowej, oznacza to średnio 8 godzin słońca dziennie.

Kuala Lumpur odkrywałam tym razem niecodziennie, bo głównie pod kulinarnym względem. Na bieg po muzeach i galeriach jeszcze przyjdzie czas…

egzotyczne napoje Malezji

Autor tekstu i zdjęć: Katarzyna Zaborowska