Pierwszy raz w Malezji – cz. II

Kota Kinablu

Kiedy wylądowałam na lotnisku w Kota Kinablu znowu pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się w oczy było ponowne wrażenie cofnięcia się w czasie o kilkadziesiąt lat. Po wyjściu z nowego airbusa, budynek lotniska wyglądał na nie remontowana od czasu wybudowania… czyli bardzo dawno temu. Łazienka oczywiście… w stanie znikomych zasad higieny i w stylu azjatyckim (moje kolana i nos po wejściu do publicznej łazienki zaczynały płakać za normalnym bidetem ze spłuczką, a nie wężem).


Jadąc do centrum miasta, paradoksalnie (biorąc pod uwagę stan łazienki i budynku lotniska), odniosłam wrażenie, że ludność tutaj dba o przestrzeń publiczną. Każde rondo, które mijałam miało ciekawą rzeźbę z zamontowanymi kolorowymi światłami, a krzewy i drzewa na poboczach przycięte były w bardzo nowoczesnym stylu. Podczas mojego pobytu w tym mieście niejednokrotnie zastanawiałam się, czy po przejęciu przez Malezję w 1963 roku, ludność będzie dążyła do westernizacji, czy raczej wpływy z czasów brytyjskiego kolonializmu będą zanikać na rzecz kultur mniejszości tu żyjących…

Co dziś można powiedzieć o Kota Kinablu? Jest to druga pod względem wielkości miejscowość w Malezji (ok 500 000 mieszkańców). Leży na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy Borneo, w specjalnym regionie administracyjnym Sabah, którego jest stolicą. Bardzo blisko miasta leży 5 wysepek tworzących Narodowy Park Tunku Abdul Rahman (i będących miejscem zamieszkania nielegalnych imigrantów, głównie z Filipińczyków).

Bliskość zarówno do morza z piaszczystymi plażami, jak i dżungli sprawia, że miasto rozwija się pod względem turystyki (szczególnie nastawionej na dwa typy: leniwego spędzania czasu w nowoczesnych resortach lub aktywnych, często ekstremalnych sportów wodnych). Kota Kinablu to także raj dla zakupoholików… niezliczona ilość wielkich galerii handlowych przyciąga także ludzi z pobliskich mniejszych miejscowości. Ceny… (jak z resztą waluta) w miarę podobne do polskich. Jedynie jedzenie w restauracjach jest średnio o połowę tańsze.

Znów o jedzeniu…

Rzeczą, która mnie zszokowała w pierwszej restauracji w Kota Kinablu były sztućce! Nie pałeczki, a widelec i łyżka… W ciągu całego mojego pobytu w tym mieście … bardzo żadko podawanne były pałczeki… Dlaczego? Argumentem przyjaciela było ogólne lenistwo tutejszych mieszkańców i zbyt duża mieszanka etniczności. Na szczęście dla mnie obie opcje jedzenia były komfortowe (choć przyznam śmiesznie się obserwowało Azjatów patrzących ze zdziwieniem jak Europejka operuje pałeczkami).

Stolica Sabah to zdecydowanie raj dla podniebienia smakoszy owoców morza. Położone nad morzem Południowo-chińskim miasto dostarcza świeżych produktów, co daje potrawom zupełnie inny smak. Krewetki, które w Polsce znamy w wersji mrożonki, smakowały o niebo lepiej w każdej postaci. Na drugim miejscu mojej listy owoców morza pojawiły się trochę żylaste ośmiornice (występujące tutaj w dwóch gatunkach, które potrafiłam rozróżnić jedynie po kolorze). Małże natomiast zdecydowanie nie przypadły mi do gustu… i wcale nie chodziło tutaj o wygląd … Jedząc danie z tymi owocami morza miałam po prostu wrażenie, że przyprawy nie są w stanie przełamać smaku samej małży…

W tym mieście doświadczyłam właśnie różnicy w smaku makaronów…. Sposób ich przyrządzania głównie dzielił się na dwa rodzaje: zupa z makaronem, lub tzw. suchy makaron (czyli coś w stylu spaghetti). Restauracje, w których jedliśmy były głównie (choć nie wszystkie), miejscami, w których nie widziało się turystów (przez co było też taniej:P) z wpływami chińskimi lub mieszanki chińsko-malezyjskiej. Były to jednak miejsca sprawdzone, w miare higieniczne (patrząc na standardy tego kraju), które pozwoliły mi zobaczyć takie części miasta, o których nie wspomina się w przewodnikach turystycznych. Każde z tych miejsc uważam za ciekawe zarówno pod względem kulinarnym, jak i kulturowym (dla większej przejrzystości postanowiłam umieścić je w tabeli):

Restauracja Danie
Welcome Seafood, Asia City

Sabah ‘Special’ Vegetables;

Scallops (małże);

Beancurd (tofu);

San Chuan (za hotelem Meridien)

Laksa (ostra zupa makaronowa będąca mieszanką kuchni malezyjskiej i chińskiej);

Prawn Mee (Zupa makaronowa z krewetkami)

Kampung Nelayan Bukit Padang

Sabah ‘Special Green’ Vegetables;

Hotpot – bean curd

Sing Hin Donggongon Sarawak Kon Lau Mee Dried (makaron z czosnkiem i posiekaną wieprzowiną)
Restoran Anani Lintas Jaya Meet Noodle Soup (beef) (zupa makaronowa z wołowiną)
Gethering, Austral Park

Hong Kong Wantan Noodles

Tuaran Fried Noodles

Kedai Kopi Laksa Dan Makanan

Laksa (wersja z zupą zawieszoną na mleczku kokosowym);

Kawa (tutaj biała kawa to kawa ze słodkim mlekiem skondensowanym)


Z pośród przypraw dla wszystkich dań obecne zawsze były (w daniu lub na stole): chili, sos sojowy i czosnek. Malezyjski sposób przygotowania dodatkowych sosów różnił się trochę od znanej mi, chińskiej wersji. Chińczycy zwykli po prostu wlewać sos sojowy / chili do małego pojemniczka na stole… Mój przyjaciel Malezyjczyk (choć paradoksalnie był etnicznie Chińczykiem) zwykł mieszać drobno posiekane papryczki chili z czosnkiem i sosem sojowym. Sposób nakładania sosu także był inny: tutaj używano łyżki do polania sosem części potrawy, którą zamierzałaś zjeść… Przyjaciele z Chin natomiast zwykli moczyć kawałek potrawy w przygotowanym sosie. Jedno, co się nie różni, to mlaskanie i siorbanie powszechnie uważane za wyrażenie smakującego jedzenia (a zadowolenie w oczach kucharza jest bardzo cenne…. czasem nawet zamienia się zniżkę).

Otwarty koncept restauracji (bez ścian, z kuchnią zaraz przy stolikach) ma być swojego rodzaju zapraszającym gestem. Niekiedy nie jesteś pewna, czy siedzisz jeszcze w restauracji, czy już na chodniku… na co trzeba było zwracać uwagę w wyborze stolika jeśli nie chciało być się popychanym przez przechodni. Przyglądanie sią kucharzom było za to bardzo ciekawym sposobem umilenia czasu oczekiwania na posiłek (chociaż gorący dym i wszelkie zapachy potraw z połączeniem z upałami sprawiały, że nie chciało się siadać dokładnie przy kuchni). Na reszcie nie tylko ja byłam tą jedyną obserwowaną przez wiele oczu…

Kiedy jednak zatęskni się za polskim jedzeniem… trzeba obrać kierunek na supermarket. Mleko nie różni się niczym w smaku… a rodzajów sojowego znajdzie się na półce dużo więcej (ja się zakochałam w Moccha). Ponadto (!) płatki polskiej firmy Sante to wcale nie przewidzenie. Typowo europejskie kanapki również są szeroko dostępne… z jednym drobnym szczegółem… Pieczywo w Malezji jest zawsze słodkie! A gdy się ma już dość picia zielonej cherbaty lub świeżych soków owocowych, są dwa wyjścia: kawa (w 2 wersjach: czarna lub biała… z czego ta biała to dolanie słodkiego mleka skondensowanego!) lub gazowane napoje w puszce, np. Coca cola, czy Sprite… o fast foodach nie wspominając(chociaż ja osobiście nie jestem fanką tego niezdrowego jedzenia) … z czego króluje tu zdecydowanie KFC (Malezyjczycy kochają kurczaka:P).

Kociołek etniczności

W Sabah żyje ok 30 etniczności. W samym Kota Kinablu największe populacje to: Chińczycy, Kadazandusuni, Bajau, Malezeyjczyzy z Brunei oraz duże mniejszości imigrantów z Filipin, Indonezji, Pakistanu, oraz nowej, rosnącej grupy z Korei. Z jednej strony to niezwykła możliwość wychowywania się w zrozumieniu inności kultur… z drugiej grozi kryzysem tożsamości. Temat znakomity na poważną (i obfitą) publikację naukową z zakresu antropologii i kulturoznawstwa, którego podjęcie bardzo mnie kusiło… jednak znikoma znajomość języków azjatyckich uniemożliwiłaby mi zebranie dobrego materiału, także pozostało mi ciche obserwowanie życia tego miasta.

Jedną z konsekwencji mnogości kultur (a zarazem religii) oraz pozostalości kolonializmu brytyjskiego jest bardzo duże zróżnicowanie wiary. Szczerze bardzo zaskoczyła mnie ilość kościołów katolickich i protestanckich w porównaniu ze świątyniami buddyjskimi czy hinduskimi. Było to szczególnie szokujące odkrycie biorąc pod uwagę bardzo konserwatywne społeczeństwo (za każdym razem, gdy wybierałam się poza Kota Kinablu musiałam pamiętać o zasłaniających ramiona bluzkach) i muzułmanizm będący oficjalną religia kraju.

Dobrym dla mnie rezultatem zlepku mniejszości żyjących w Kota Kinablu były msze kościoła katolickiego oferowane w j. angielskim (po uczestnictwie w takiej mszy wyszłam z potwierdzonym przez przyjaciela przekonaniem o dużym wpływie kościoła z USA, co dało się spostrzec w szczególności po oprawie muzycznej).

Ten ogromny miks kultur, który odczuwa się w każdym miejscu przyniósł wspaniały dla mnie Festiwal Etniczności, celebrowany corocznie 29 maja tylko w tym regionie, na który czekałam z niecierpliwością i który dostarczył wielu wrażeń oraz wiedzy folklorystycznej.

Gdzie prowadzi mieszkaniec Kota Kinablu?

Byłam ogromną szczęściarą podczas mojego pobytu w Malezji… Przyjaciel z tego kraju, który poświęcił ogromnie dużo czasu aby pokazać ciekawostki swojej miejscowości i okolic to na prawdę skarb (szczególnie kiedy chce się doświadczyć czegoś poza siedzeniem w zeuropeizowanych kurortach turystycznych). Poniżej w skrócie o miejscach, które odwiedziliśmy.:

Muzeum Sabah

Największe muzeum w okolicy nie zachwyciło mnie treścią na tyle, żebym miała ochotę wydawać jakiekolwiek pieniądze na wejście… Szczególnie po doświadczeniach z Korei z brakiem opisów eksponatów w wersji angielskiej. Za to część bezpłatna bardzo mnie zaintrygowała. Zaraz przy parkingu bowiem znajdował się drewniany budynek, w którym umieszczono zdjęcia roślin z tutejszej dżungli z ich nazwami podanymi w łacinie, oraz opisami i zastosowaniem medycznym w j. malezyjskim i j. angielskim. W altanie budynku ustawiono także małą wystawę narzędzi urzytku domowego oraz miniaturową rekonstrukcję typowego drewnianego domu tubylców tutejszych terenów. Pomimo, że nie jestem fanem medycyny, ta ogromna ilość przedstawionych roślin bardzo mnie zaciekawiła. Szkoda tylko, że nie pokazali produkcji leków z tych roślin, i narzędzi jakich do tego używano (o czym nie omieszkałam wspomnieć w księdze gości).

Dookola samego muzeum rozciągał się mały park (także z tabliczkami opisów roślin… niestety już bez j. angielskiego). Idealnie nadawał się na krótki spacerek przed powrotem do zgiełku miasta…

Obserwatorium i Wieża zegarowa Atkinsona

Pozycja typowana jako ważna w przewodnikach turystycznych. Jest to chyba najbardziej rzucające się w oczy przypomnienie o czasach kolonializmu brytyjskiego w tym mieście.

Wieża zegarowa Atkinsona to w chwili obecnej samotnie wystająca zza drzew biała wieżyczka z zegarem pokryta małym dachem. Wybudowana została w 1902 roku ku pamieci F.G. Atkinsona, pierwszego administratora Jesselton, jaką nazwę wówczas nosiło miasto Kota Kinablu.

Obserwatorium znajduje się kilka minut drogi od wieży. Samo miejsce pełniące dziś funkcje punktu widokowego nie zachwyca wysokością ale daje ciekawy widok na panoramę miasta. Zdecydowanie warto się tutaj wybrać (niekoniecznie korzystać z kawiarenki będącej strasznie drogą ze względu na ilość turystów oczywiście).

Rynek filipiński (Kota Kinablu Handicraft Market = Pasar Filipino, nocny rynek)

Miejsce położone nad samym brzegiem morza znajduje się na liście każdego przewodnika turystycznego. Ogromny rynek z wszelakim jedzeniem otwarty nocą przyciąga tłumy… Dla świeżych produktów wcale mnie to nie dziwiło… szczególnie owoców i soku z trawy cukrowej.

W ciągu dnia natomiast otwiera się pasaż z rybami (świeżymi i suszonymi), oraz część z pamiątkami i rękodziełem. Najbardziej szokującym widokiem z tego miejsca były wystawione przed magazyn stare maszyny do szycia, przy których siedzieli ich właściciele oferując naprawę ubrań.

Gdy weszło się do środka konstrukcji tzw. Rynku Rękodzieła, który wyglądał jak magazyn, nie było dużo pozostawionego miejsca do przechodzenia… a wystawione pamiątki nie zwróciły szczególnie mojej uwagi… może poza dzwoneczkami na wiatr wykonanymi z drewna. Dawały na prawdę interesujące dźwięki… obawiałam się jednak, że mogą nie przetrwać mojej powrotnej podróży…

Rynek Niedzielny na ulicy Gaya (Gaya Street Tamu Sunday Market)

Rynek Niedzielny odbywa się w każdą niedzielę (oczywiście:P) wzdłuż ulicy Gaya w dzielnicy chińskiej. Jest jednym z miejsc, w których nagle zdajesz sobie sprawę, że wcale nie jesteś jedyną Europejką w tym mieście. 😛

Rynek sprawiał wrażenie koncentrowania się na turystach (i podwyższania cen), więc absolutnie trzeba było się targować… albo chociaż próbować, jeśli było się… powiedzmy delikatnie, mniej utalentowanym w tej dziedzinie, jak ja:P. Stragany oferowały głównie ubrania, torebki, biżuterię… Funkcjonowało to całkiem podobnie do polskich rynków i sprzedawcy mniej lub bardziej mówili po angielsku, choć byli bardziej zaczepni od polskich. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu mała dziewczynka (miała może 10 lat) zaproponowała mi łamanym angielskim ni stąd ni zowąd zniżkę na torebkę, której się przyglądałam. Nie ma to jak przyuczanie do rodzinnego zawodu od małego… Jakkolwiek byłam w szoku, bo zdążyłam się przyzwyczaić do nieśmiałych spojrzeń z daleka, a nie inicjowania rozmowy… i to w dodatku przez dziecko…

Dość wysokie ceny spowodowały, że zdecydowaliśmy się porównać te same produkty w zwykłych sklepach i wrócić innej niedzieli, ponieważ na zastanawianie nie mieliśmy zbyt dużo czasu – rynek kończył się w południe.

Plaża miejska

Ciepła, błękitna woda w morzu i palący w stopy piasek to zdecydowanie moje ulubione miejsce. Nawet jeśli pływanie nie było mądrym pomysłem (zważywszy na bliskość wysepek… i kryminalistów filipińskich lubiących porywać turystów dla wysokich okupów). Naturalnie nie wiem, jak wyglądała plaża przygotowana specjalnie dla turystów… ja przyjeżdżałam na część kilka km dalej, będącą plażą miejską. Nie było tu dużo ludzi (tutejsi chowali się przed słońcem bardziej niż ja), a plaża bardzo czysta (nawet muszelki były posprzątane o dziwo). Zaraz przy morzu usytuowany był mały park, w którym można było zrobić sobie np… piknik lub po prostu pospacerować. Jedynym minusem była oczywiście… publiczna toaleta. Zdążyłam przyzwyczaić moje kolano do potrzeby kucania… ale zalana na wysokość kilku centymetrów podłoga była już przesadą… i to jeszcze płatną! Pomimo to i tak zawsze lubiłam tam wracać nawet na kilka minut…

Domek do góry nogami Rumah Terbalik

Na wschód od Kota Kinablu znajduje się wielka atrakcja turystyczna – domek do góry nogami. Doświadczenie tracenia równowagi pamiętam bardzo dokładnie z polskiej wersji, więc nie wchodziliśmy do środka. Może dlatego, że jakoś z zewnątrz nie wyglądał szczególnie interesująco… Dumnie mogę stwierdzić, że domek w Szymbarku prezentuje się zdecydowanie ciekawiej.. no i jest pełno innych atrakcji w pakiecie…

Wioska Temparuli

Miejsce… do którego zdecydowanie nie zaglądają turyści. Pozwoliło mi obserwować życie ludzi z dala od wielkich miast. Siedząc w restauracji, która zaserwowała jeden z lepszych makaronów, jakie do tej pory jadłam, prowadziłam cichą wojnę obserwacyjną z tutejszymi klientami. Jedynie bezdomne psy szwendające się między stołami były bardziej zajęte proszeniem o jedzenie, niż faktem, że nagle w tym miejscu znalazła się osoba o białej skórze…

Poza byciem obiektem zainteresowania w Temparuli weszliśmy na most linowy łączący dwa brzegi rzeki Sungai Kiulu… którego deski (i ich brak w niektórych miejscach) zdecydowanie prosiły się o remont… Na szczęście cała konstrukcja wysokościowa (oj było bardzo wysoko), pomimo huśtania się na boki przy każdym niemal kroku, była zabezpieczona mocną konstrukcją z metalowej kraty. Nie zdecydowaliśmy się jednak na przejście całego mostu… mój przyjaciel należał do grupy nieszczęśników z lękiem wysokości (i tak byłam pełna podziwu, że przeszedł prawie ¼ długości!).

Kuala Penyu

Ta mała miejscowość (jedynie kilkunastotysięczna) oddalona jest o ok. 150 km od Kota Kinablu i wcale nie wygląda jak miejscowość… Typowo stare, niskie budynki wywarły na mnie wrażenie, jakbym znów trafiła do małej wioski… szczególnie (!) łazienka publiczna… chyba najgorsza jaką musiałam odwiedzić (i bardzo się cieszę, że nie śniły mi się później koszmary)… Co prawda była tam spłuczka (jak z lat 70)… ale, …woda na posadzce, brak klamki (!) i zginający nos i wszystkie wnętrzności zapach należał do najgorszego doświadczenia, jakie musiałam przejść.

Główną atrakcją tej wycieczki było… oczywiście morze i dzika, prawie bezludna plaża pełna muszelek. Po przymrożeniu oka na wszechobecne śmieci można było cieszyć się cudną pogodą (do której nad wyraz miałam szczęście, bo zaczęło padać akurat w połowie drogi powrotnej) i moczyć nogi w ciepłej wodzie słuchając relaksującego szumu morskich fal i śpiewu ptaków schowanych w pobliskich drzewach… To było prawdziwe kilka godzin w krainie marzeń… Z której prawie siłą zostałam wyciągnięta do samochodu (ku mojemu szczęściu, bo akurat zbliżało się południe, a o udar słoneczny tu bardzo szybko, nie mówiąc już nic o „przypieczonej” skórze).

Podsumowanie

Spacerując ulicami miasta trzeba przymknąć jedno oko na obserwujących cię mieszkańców (szczególnie w dzielnicach nieturystycznych). Kociołek etniczności powoduje, że nikt (nawet tubylcy), nie są w stanie na 100% określić kto jest kim, co z jednej strony jest intrygujące do obserwowania… z drugiej może dla tych ludzi prowadzić do kryzysu tożsamości.

Miasto zostawiło w mojej pamięci 3 główne obrazki: jedzenie (pyszne, tanie, z nutą różnych kuchni azjatyckich), bajkowe plaże, oraz stara architekturę z dramatycznymi łazienkami i poziomem higieny i czystości (także na ulicach miasta).

Malezja (szczególnie jej plaże) to prawdziwa wyśniona kraina z marzeń. Gdyby jeszcze ci nielegalni imigranci, przez których koniec końców nie wykąpałam się w morzu…

Autor tekstu i zdjęć: Katarzyna Zaborowska